Chińska Farsa
Zaledwie kilka tygodni po opuszczeniu Państwa Środka przez dysydenta Chena Guangchenga usłyszeliśmy o nowych ofiarach chińskiego reżimu.
Zgoda, jaką władze w Pekinie wydały na wyjazd chińskiego dysydenta Chen Guangchenga do Stanów Zjednoczonych, zakończyła dramat, który zaczął się od brawurowej ucieczki mężczyzny z aresztu domowego do Ambasady USA. Dysydent wraz z rodziną rozpoczyna nowe życie w Nowym Jorku i opowiada o pogarszającej się sytuacji w kwestiach praw człowieka i narastających represji w Chinach.
Powiesił się, stojąc
Na początku czerwca w Pekinie poinformowano o śmierci chińskiego dysydenta Li Wangyanga. Li został znaleziony martwy w jednym z pokoi w szpitalu w mieście Shaoyang (prowincja Hunan). 6 czerwca jego rodzina w rozmowie telefonicznej dowiedziała się, że mężczyzna powiesił się wczesnym rankiem. 4 czerwca w rocznicę masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju pod pokojem szpitalnym Li pojawiła się tajna policja i nie opuszczała szpitala aż do momentu, kiedy znaleziono mężczyznę martwego. 5 czerwca Li odwiedziła siostra i, jak twierdzi, przeprowadziła z bratem normalną rozmowę. Nic nie wskazywało na to, że Li ma jakieś samobójcze plany: „Byliśmy zszokowani [...] Nigdy nie mówił o samobójstwie i zachowywał się bardzo normalnie” – powiedział w wywiadzie dla agencji AP szwagier Li, Zhao Baozhu. Rodzinie pozwolono zobaczyć zmarłego, ale policja szybko zabrała ciało. Nie zgodzono się także na zrobienie zdjęć. Mimo to w chińskim Internecie pojawiły się fotografie (prawdopodobnie wykonane przez kogoś z personelu szpitala) powieszonego Li z nogami spoczywającymi na podłodze (!). Prośba siostry, aby wykonać autopsję, została odrzucona. Policja robi wszystko, aby ograniczyć kontakt rodziny Li Wangyanga z prasą i innymi dysydentami; nikt nie miał wstępu do pokoju hotelowego, w którym zatrzymali się siostra zmarłego i jej mąż. Telefony komórkowe krewnych Li są cały czas zajęte. Policja twierdzi, że rodzina Li musi być odizolowana „dla własnego bezpieczeństwa”.
Marzył o chińskiej „Solidarności”
Li Wangyang spędził ponad 20 lat w chińskim więzieniu. Był zafascynowany polską „Solidarnością”. W 1989 r., w trakcie protestów studentów na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, Li został skazany na 13 lat za próbę ustanowienia niezależnego związku zawodowego w rodzinnym mieście Shaoyang. Ze względu na problemy zdrowotne chiński opozycjonista opuścił więzienie w 2000 r., ale już rok później został ponownie skazany na 10 lat za „działalność wywrotową”. Tym razem prawdziwym powodem aresztowania Li były jego kontakty z zachodnimi dziennikarzami, którym opowiadał o warunkach, jakie panują w chińskich więzieniach. Opowiedział o torturach, jakim poddawani są polityczni skazańcy, także swojej siostrze Li Wangling. Ją więc również musiało spotkać więzienie. W 2001 r. skazana została na trzy lata w laogai (chiński obóz pracy) za „kontaktowanie się z wrogimi siłami obcymi”.
Po odbyciu wyroku Li Wangyang opuścił więzienie w maju 2011 r. W wyniku tortur więziennych stracił wzrok, prawie nie słyszał i miał kłopoty z chodzeniem. Miał też problemy z sercem i cukrzycę. Odsiadując wyrok, Li często przebywał w celi wielkości trumny. Według wydawanej w Hongkongu gazety „Minggpao” zdarzało się, że Li trzymany był w tym pomieszczeniu nawet przez trzy miesiące. Taka cela była zupełnie pozbawiona światła, wypełniona komarami i innymi insektami. Jeśli Li protestował przeciwko nieludzkiemu traktowaniu i na przykład rozpoczynał strajk głodowy, to przykuwano mu do nóg ciężary ważące około 45 kg każdy. Strażnicy używali także metalowych szczypiec do miażdżenia jego nadgarstków. Ściskali tak mocno, aż więzień mdlał.
Na 9 czerwca Li miał zaplanowany wywiad dla jednej ze stacji telewizyjnych z Hongkongu. Rozmowa miała dotyczyć wydarzeń z 1989 r. i konieczności rozliczenia władzy za masakrę i aresztowania, jakich dokonano w tym okresie. Do wywiadu nie doszło, bo według oficjalnej wersji Li powiesił się… i zrobił to, stojąc.
„To było morderstwo”
Organizacje zajmujące się prawami człowieka, np. Amnesty International, zwróciły się do władz w Pekinie z żądaniem dokładnego zbadania przyczyn śmierci Li. W odpowiedzi rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych ChRL Liu Weimin stwierdził, że „osobnik Li Wangyang nie jest mu zbyt znany”.
Bliski przyjaciel Li, chiński opozycjonista Zhou Zhirong, wątpi, iż było to samobójstwo. Skoro Li spędził ponad dwie dekady w więzieniu i nigdy nie targnął się na swoje życie, dlaczego miałby dokonać tego właśnie teraz? Według Zhou Li Wangyang był pełen wiary, że dyktatura komunistów w Państwie Środka dobiega końca.
Grupa znajomych Li, m.in. dziennikarz Bei Feng, ekonomista Xia Yeliang i pisarz Wu Renhua, stworzyli tekst petycji zatytułowanej „Apel o zorganizowanie poważnego śledztwa w sprawie śmierci Li Wangyang”; 7 czerwca, zaledwie godzinę po opublikowaniu dokumentu w Internecie, petycję podpisało tysiąc osób.
Chińskojęzyczna prasa na Tajwanie i w Hongkongu poświęciła dużo uwagi tajemniczej śmierci chińskiego dysydenta. W wypowiedzi dla „Nowego Państwa” mieszkający obecnie na Tajwanie chiński opozycjonista i publicysta Lin Baohua twierdzi, że śmierć Li to z pewnością morderstwo dokonane na zlecenie Komunistycznej Partii Chin Ludowych. „W prowincji Hunan [skąd pochodził Li Wangyang – H.S.] władze komunistyczne słyną z okrucieństwa i stosują mafijne metody do rozwiązywania problemów natury politycznej” – twierdzi Lin.
W Hongkongu na wieść o śmierci Li Wangyanga zorganizowano marsz-protest, w którym wzięło udział 25 tys. osób (dwa dni wcześniej ulicami Hongkongu przeszła prawie 100-tysięczna demonstracja zorganizowana w celu upamiętnienia ofiar masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju). „Mieszkańcy Hong Kongu bardzo przejęli się tą wiadomością i ze szczególną uwagą śledzą wszelkie informacje dotyczące śmierci Li” – stwierdził Ivan Choy, wykładowca na Chińskim Uniwersytecie w Hongkongu.
„Nie zamierzam się zabić”
Większość chińskich dysydentów podziela opinię Lin Baohua, że Li Wangyang został zamordowany. Na forach internetowych, na Twitterze i blogach zaczęły się pojawiać oświadczenia opozycjonistów, że jeśli cokolwiek im się przytrafi, to z pewnością nie będzie to samobójstwo, ale „morderstwo z rozkazu KPChL”. Hu Jia, laureat przyznawanej przez Parlament Europejski Nagrody im. A. Sacharowa, który nagłośnił m.in. sprawę masowych zakażeń HIV przez transfuzje w Chinach, oznajmił na Twitterze, że podpisał w biurze notarialnym dokument stwierdzający, że nie zamierza popełnić samobójstwa. „Namawiam innych, aby także udali się do notariusza i przygotowali takie oświadczenie. Mamy zbyt wiele przypadków śmierci, którym przykleja się etykietkę samobójstw” – napisał Hu. Xia Yelang, profesor pekińskiej Ekonomicznej Szkoły Wyższej, także opublikował podobne oświadczenie. „Poza totalitarnym reżimem nie mam żadnych innych wrogów” – kończy list Xia. Zapewnienia chińskich opozycjonistów, że nie planują się zabić, publikowane na chińskich stronach internetowych, są szybko usuwane przez władze. „Umieściłam oświadczenie, iż nie popełnię samobójstwa na stronie Sino.com i mój profil został prawie natychmiast usunięty” – opowiada walcząca o prawa człowieka w Chinach opozycjonistka Wang Lihong.
Inwigilacja i opresje – prosperujący biznes
Chen Gaungcheng po przybyciu do Nowego Jorku opowiadał dużo o warunkach, jakie panowały w czasie jego aresztu domowego, ale także o swoich „opiekunach”. Chen był więziony w domu w małej wiosce, ale mimo to obserwowało go około 100 policjantów i tajnych agentów. Pieniądze za informacje dotyczące tego, co robili jego matka, żona i dzieci, brali także jego sąsiedzi – miejscowi rolnicy. Nie tylko otrzymywali dziennie 100 yuanów (ok. 55 zł), ale bezkarnie kradli także zapasy żywnościowe z domu Chena. Tylko w 2008 r. władze chińskie wydały na inwigilację Chena 30 mln yuanów (ok. 16 mln zł); w zeszłym roku podobno podwoiły tę kwotę.
Według opozycjonisty Yao Lifa, chiński system inwigilacji opozycjonistów to całkiem dobrze prosperujący biznes, na który rząd chiński wydaje rocznie ok. 700 mld yuanów (ok. 375 mld zł); pieniądze przekazywane są do poszczególnych prowincji pod niewinnie brzmiącą nazwą: „fundusz na rzecz utrzymania stabilizacji”. John Kamm z fundacji Dui Hua zajmującej się prawami człowieka w Chinach uważa, że do inwigilowania „niebezpiecznych osobników” w komunistycznych Chinach zatrudnionych jest około 1,3 mln ludzi. Według Kamma, najbardziej monitorowani są byli więźniowie polityczni, prawnicy zajmujący się prawami człowieka i chrześcijanie.
Obserwowane są także ich rodziny, znajomi i sąsiedzi. Wspomniany wcześniej Yao Lifa nigdy nie został skazany żadnym oficjalnym wyrokiem; domagał się jedynie wolnych i demokratycznych wyborów w Chinach. Pomagał także rolnikom protestującym przeciwko wysokim podatkom. W odpowiedzi rozpoczęły się krótkoterminowe zatrzymania, a wreszcie 24-godzinna inwigilacja. Teraz Yao spędza połowę dnia w szkole, w której kiedyś uczył. Siedzi tu zamknięty w pokoju. Do toalety może się udać tylko w towarzystwie eskorty. W pokoju razem z nim przebywają przynajmniej trzy osoby; jeden z „opiekunów” poddaje Yao komunistycznej indoktrynacji, drugi obserwuje jego reakcje, a trzeci robi notatki. Po południu Yao przewożony jest do domu i tu następuje zmiana warty. „Opiekunowie” za każdym razem podpisują dokumenty o przejęciu osobnika . Przy monitorowaniu Yao dziennie zaangażowanych jest ok. 15 osób. Każdy otrzymuje 50 yuanów dziennie (ok. 26 zł). Według Yao Lifa pieniądze otrzymują także inni nauczyciele z jego szkoły, którzy donoszą o poszczególnych krokach Yao. „Dla nauczyciela szkoły podstawowej zarabiającego przeciętnie 1000 yuanów miesięcznie [ok. 535 zł], jest to dodatkowy dochód” – przyznał Yao w wypowiedzi telefonicznej udzielonej amerykańskiej gazecie „Times Standard”. Za pomoc w monitorowaniu dodatkowe fundusze w wysokości 300 tys. yuanów (ok. 160 tys. zł) otrzymała także szkoła, w której pracuje Yao.
Według Feng Zhenghu opresyjna inwigilacja została zaostrzona po ucieczce Chen Guangchenga z aresztu domowego w maju tego roku. 57-letni Feng, który też przebywa w areszcie domowym w swoim mieszkaniu w Szanghaju, spędził w 2009 r. trzy miesiące na lotnisku Narita w Tokio, ponieważ władze ChRL nie chciały zezwolić na jego powrót do kraju. Od maja pod jego mieszkaniem pojawiło się 12 „opiekunów”. Wcześniej było ich tylko czterech. Jeden z monitorujących został także postawiony na straży na dachu budynku. Obserwujący Fenga to m.in. robotnicy, którzy przybyli do Szanghaju z innych prowincji w poszukiwaniu pracy. Za inwigilowanie mogą otrzymać nawet 1700 yuanów miesięcznie (ok. 900 zł). „Wchodzą do mojego mieszkania, kiedy tylko chcą, bez uprzedzenia i zabierają, co tylko im się podoba” – powiedział w wypowiedzi telefonicznej dla CNN Feng. Opozycjonista może wychodzić codzienne wraz z eskortą na półgodzinny spacer, aby „zaczerpnąć świeżego powietrza”. „Wyobraźcie sobie, ile osób straciłoby pracę, gdybym uciekł” – nie traci humoru Feng. Ale nie każdy może wytrzymać takie warunki. Atmosfery ciągłej obserwacji, napięcia, najść nie wytrzymała żona Fenga i wyjechała do rodziny do Niemiec.
Brak już słów i łez
Czasami jedyną ucieczką okazuje się być samobójstwo. 25 maja tego roku powiesił się 73-letni Ya Weilin, członek organizacji „Matki Tiananmen” skupiającej ofiary i rodziny ofiar masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju (placu Tiananmen) w 1989 r. Ya był ojcem Ya Aiguo postrzelonego 3 czerwca 1989 r. przez wojsko na ulicach Pekinu. 22-letni Aiguo zmarł tego samego dnia w szpitalu. Ojciec zamordowanego i jego mama Zhang Zhenxia byli aktywnymi członkami „Matek Tiananmen” i domagali się pociągnięcia do odpowiedzialności tych osób z władz, które dopuściły do tragedii z 1989 r. Rodzice Aiguo często byli nachodzeni i zatrzymywani przez policję i tajnych agentów. Ya Welin co roku zbierał podpisy pod petycją adresowaną do władz ChRL żądającej ukarania winnych. Robił tak przez ponad 20 lat, aż w końcu, jak twierdzi żona, stracił nadzieję. Ya zostawił list pożegnalny, który jednak policja skonfiskowała i do dnia dzisiejszego nie oddała rodzinie. W oświadczeniu, jakie organizacja „Matki Tiananmen” wydała na wieść o samobójstwie jednego ze swoich członków, czytamy m.in.: „Wiadomość o śmierci Ya zszokowała nas, Matki Tiananmen; jak miecz przeszyła nasze serca. Chcemy płakać, ale brak nam łez; chcemy o tym powiedzieć światu, ale brak nam słów”.
O prawach człowieka tylko ogólnie
Pekin zaostrza represje, ale ma także dość bycia upominanym za gwałcenie praw człowieka. Kilka tygodni temu władze chińskie dość dobitnie dały znać szefowej unijnej dyplomacji baronessie Catherine Ashton, że nie zamierzają brać udziału w rozmowach z Unią dotyczących praw człowieka. Unia nalegała na takie spotkania przynajmniej dwa razy w roku. Pekin poinformował, że będzie się pojawiać najwyżej raz do roku, bo nie chce tracić czasu na „indywidualne sprawy”. „Jeśli już, to oczekujemy raczej rozmów na temat polityki ochrony praw człowieka na bardziej ogólnym poziomie. Moim zdaniem tracimy zbyt dużo czasu i energii na jakieś indywidualne przypadki” – stwierdził Wang Xining, rzecznik chińskiego przedstawicielstwa w EU. Tymczasem organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka, np. Human Rights Watch, zarzucają Unii, że spotkania z chińskimi oficjelami w sprawie praw człowieka to zwykły teatr, udawanie, bo Unia jest skoncentrowana na robieniu biznesu z Chińską Republiką Ludową.
Wyjazd Chen Guangchenga do Stanów Zjednoczonych przez moment stworzył nadzieję, że władze chińskie zmienią swój stosunek (zmniejszą opresje) wobec więźniów politycznych. Jednak tajemnicza śmierć Li Wangyanga kilka tygodni temu, presja i nadzór, jakim poddawani są inni dysydenci, pokazują, że dzieje się gorzej. Przyjaciel Li Wangyanga, mieszkający w USA chiński opozycjonista Tang Baiqiao, utworzył Komitet Badający Przyczyny Śmierci Li Wangyanga, bo, jak twierdzi w wypowiedzi dla „Nowego Państwa”, pragnie „uzmysłowić światu, jak bardzo się myli, twierdząc, że mamy do czynienia z bardziej cywilizowanym, mniej brutalnym reżimem Komunistycznej Partii Chin Ludowych”.
Nowe Panstwo
Zgoda, jaką władze w Pekinie wydały na wyjazd chińskiego dysydenta Chen Guangchenga do Stanów Zjednoczonych, zakończyła dramat, który zaczął się od brawurowej ucieczki mężczyzny z aresztu domowego do Ambasady USA. Dysydent wraz z rodziną rozpoczyna nowe życie w Nowym Jorku i opowiada o pogarszającej się sytuacji w kwestiach praw człowieka i narastających represji w Chinach.
Powiesił się, stojąc
Na początku czerwca w Pekinie poinformowano o śmierci chińskiego dysydenta Li Wangyanga. Li został znaleziony martwy w jednym z pokoi w szpitalu w mieście Shaoyang (prowincja Hunan). 6 czerwca jego rodzina w rozmowie telefonicznej dowiedziała się, że mężczyzna powiesił się wczesnym rankiem. 4 czerwca w rocznicę masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju pod pokojem szpitalnym Li pojawiła się tajna policja i nie opuszczała szpitala aż do momentu, kiedy znaleziono mężczyznę martwego. 5 czerwca Li odwiedziła siostra i, jak twierdzi, przeprowadziła z bratem normalną rozmowę. Nic nie wskazywało na to, że Li ma jakieś samobójcze plany: „Byliśmy zszokowani [...] Nigdy nie mówił o samobójstwie i zachowywał się bardzo normalnie” – powiedział w wywiadzie dla agencji AP szwagier Li, Zhao Baozhu. Rodzinie pozwolono zobaczyć zmarłego, ale policja szybko zabrała ciało. Nie zgodzono się także na zrobienie zdjęć. Mimo to w chińskim Internecie pojawiły się fotografie (prawdopodobnie wykonane przez kogoś z personelu szpitala) powieszonego Li z nogami spoczywającymi na podłodze (!). Prośba siostry, aby wykonać autopsję, została odrzucona. Policja robi wszystko, aby ograniczyć kontakt rodziny Li Wangyanga z prasą i innymi dysydentami; nikt nie miał wstępu do pokoju hotelowego, w którym zatrzymali się siostra zmarłego i jej mąż. Telefony komórkowe krewnych Li są cały czas zajęte. Policja twierdzi, że rodzina Li musi być odizolowana „dla własnego bezpieczeństwa”.
Marzył o chińskiej „Solidarności”
Li Wangyang spędził ponad 20 lat w chińskim więzieniu. Był zafascynowany polską „Solidarnością”. W 1989 r., w trakcie protestów studentów na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie, Li został skazany na 13 lat za próbę ustanowienia niezależnego związku zawodowego w rodzinnym mieście Shaoyang. Ze względu na problemy zdrowotne chiński opozycjonista opuścił więzienie w 2000 r., ale już rok później został ponownie skazany na 10 lat za „działalność wywrotową”. Tym razem prawdziwym powodem aresztowania Li były jego kontakty z zachodnimi dziennikarzami, którym opowiadał o warunkach, jakie panują w chińskich więzieniach. Opowiedział o torturach, jakim poddawani są polityczni skazańcy, także swojej siostrze Li Wangling. Ją więc również musiało spotkać więzienie. W 2001 r. skazana została na trzy lata w laogai (chiński obóz pracy) za „kontaktowanie się z wrogimi siłami obcymi”.
Po odbyciu wyroku Li Wangyang opuścił więzienie w maju 2011 r. W wyniku tortur więziennych stracił wzrok, prawie nie słyszał i miał kłopoty z chodzeniem. Miał też problemy z sercem i cukrzycę. Odsiadując wyrok, Li często przebywał w celi wielkości trumny. Według wydawanej w Hongkongu gazety „Minggpao” zdarzało się, że Li trzymany był w tym pomieszczeniu nawet przez trzy miesiące. Taka cela była zupełnie pozbawiona światła, wypełniona komarami i innymi insektami. Jeśli Li protestował przeciwko nieludzkiemu traktowaniu i na przykład rozpoczynał strajk głodowy, to przykuwano mu do nóg ciężary ważące około 45 kg każdy. Strażnicy używali także metalowych szczypiec do miażdżenia jego nadgarstków. Ściskali tak mocno, aż więzień mdlał.
Na 9 czerwca Li miał zaplanowany wywiad dla jednej ze stacji telewizyjnych z Hongkongu. Rozmowa miała dotyczyć wydarzeń z 1989 r. i konieczności rozliczenia władzy za masakrę i aresztowania, jakich dokonano w tym okresie. Do wywiadu nie doszło, bo według oficjalnej wersji Li powiesił się… i zrobił to, stojąc.
„To było morderstwo”
Organizacje zajmujące się prawami człowieka, np. Amnesty International, zwróciły się do władz w Pekinie z żądaniem dokładnego zbadania przyczyn śmierci Li. W odpowiedzi rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych ChRL Liu Weimin stwierdził, że „osobnik Li Wangyang nie jest mu zbyt znany”.
Bliski przyjaciel Li, chiński opozycjonista Zhou Zhirong, wątpi, iż było to samobójstwo. Skoro Li spędził ponad dwie dekady w więzieniu i nigdy nie targnął się na swoje życie, dlaczego miałby dokonać tego właśnie teraz? Według Zhou Li Wangyang był pełen wiary, że dyktatura komunistów w Państwie Środka dobiega końca.
Grupa znajomych Li, m.in. dziennikarz Bei Feng, ekonomista Xia Yeliang i pisarz Wu Renhua, stworzyli tekst petycji zatytułowanej „Apel o zorganizowanie poważnego śledztwa w sprawie śmierci Li Wangyang”; 7 czerwca, zaledwie godzinę po opublikowaniu dokumentu w Internecie, petycję podpisało tysiąc osób.
Chińskojęzyczna prasa na Tajwanie i w Hongkongu poświęciła dużo uwagi tajemniczej śmierci chińskiego dysydenta. W wypowiedzi dla „Nowego Państwa” mieszkający obecnie na Tajwanie chiński opozycjonista i publicysta Lin Baohua twierdzi, że śmierć Li to z pewnością morderstwo dokonane na zlecenie Komunistycznej Partii Chin Ludowych. „W prowincji Hunan [skąd pochodził Li Wangyang – H.S.] władze komunistyczne słyną z okrucieństwa i stosują mafijne metody do rozwiązywania problemów natury politycznej” – twierdzi Lin.
W Hongkongu na wieść o śmierci Li Wangyanga zorganizowano marsz-protest, w którym wzięło udział 25 tys. osób (dwa dni wcześniej ulicami Hongkongu przeszła prawie 100-tysięczna demonstracja zorganizowana w celu upamiętnienia ofiar masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju). „Mieszkańcy Hong Kongu bardzo przejęli się tą wiadomością i ze szczególną uwagą śledzą wszelkie informacje dotyczące śmierci Li” – stwierdził Ivan Choy, wykładowca na Chińskim Uniwersytecie w Hongkongu.
„Nie zamierzam się zabić”
Większość chińskich dysydentów podziela opinię Lin Baohua, że Li Wangyang został zamordowany. Na forach internetowych, na Twitterze i blogach zaczęły się pojawiać oświadczenia opozycjonistów, że jeśli cokolwiek im się przytrafi, to z pewnością nie będzie to samobójstwo, ale „morderstwo z rozkazu KPChL”. Hu Jia, laureat przyznawanej przez Parlament Europejski Nagrody im. A. Sacharowa, który nagłośnił m.in. sprawę masowych zakażeń HIV przez transfuzje w Chinach, oznajmił na Twitterze, że podpisał w biurze notarialnym dokument stwierdzający, że nie zamierza popełnić samobójstwa. „Namawiam innych, aby także udali się do notariusza i przygotowali takie oświadczenie. Mamy zbyt wiele przypadków śmierci, którym przykleja się etykietkę samobójstw” – napisał Hu. Xia Yelang, profesor pekińskiej Ekonomicznej Szkoły Wyższej, także opublikował podobne oświadczenie. „Poza totalitarnym reżimem nie mam żadnych innych wrogów” – kończy list Xia. Zapewnienia chińskich opozycjonistów, że nie planują się zabić, publikowane na chińskich stronach internetowych, są szybko usuwane przez władze. „Umieściłam oświadczenie, iż nie popełnię samobójstwa na stronie Sino.com i mój profil został prawie natychmiast usunięty” – opowiada walcząca o prawa człowieka w Chinach opozycjonistka Wang Lihong.
Inwigilacja i opresje – prosperujący biznes
Chen Gaungcheng po przybyciu do Nowego Jorku opowiadał dużo o warunkach, jakie panowały w czasie jego aresztu domowego, ale także o swoich „opiekunach”. Chen był więziony w domu w małej wiosce, ale mimo to obserwowało go około 100 policjantów i tajnych agentów. Pieniądze za informacje dotyczące tego, co robili jego matka, żona i dzieci, brali także jego sąsiedzi – miejscowi rolnicy. Nie tylko otrzymywali dziennie 100 yuanów (ok. 55 zł), ale bezkarnie kradli także zapasy żywnościowe z domu Chena. Tylko w 2008 r. władze chińskie wydały na inwigilację Chena 30 mln yuanów (ok. 16 mln zł); w zeszłym roku podobno podwoiły tę kwotę.
Według opozycjonisty Yao Lifa, chiński system inwigilacji opozycjonistów to całkiem dobrze prosperujący biznes, na który rząd chiński wydaje rocznie ok. 700 mld yuanów (ok. 375 mld zł); pieniądze przekazywane są do poszczególnych prowincji pod niewinnie brzmiącą nazwą: „fundusz na rzecz utrzymania stabilizacji”. John Kamm z fundacji Dui Hua zajmującej się prawami człowieka w Chinach uważa, że do inwigilowania „niebezpiecznych osobników” w komunistycznych Chinach zatrudnionych jest około 1,3 mln ludzi. Według Kamma, najbardziej monitorowani są byli więźniowie polityczni, prawnicy zajmujący się prawami człowieka i chrześcijanie.
Obserwowane są także ich rodziny, znajomi i sąsiedzi. Wspomniany wcześniej Yao Lifa nigdy nie został skazany żadnym oficjalnym wyrokiem; domagał się jedynie wolnych i demokratycznych wyborów w Chinach. Pomagał także rolnikom protestującym przeciwko wysokim podatkom. W odpowiedzi rozpoczęły się krótkoterminowe zatrzymania, a wreszcie 24-godzinna inwigilacja. Teraz Yao spędza połowę dnia w szkole, w której kiedyś uczył. Siedzi tu zamknięty w pokoju. Do toalety może się udać tylko w towarzystwie eskorty. W pokoju razem z nim przebywają przynajmniej trzy osoby; jeden z „opiekunów” poddaje Yao komunistycznej indoktrynacji, drugi obserwuje jego reakcje, a trzeci robi notatki. Po południu Yao przewożony jest do domu i tu następuje zmiana warty. „Opiekunowie” za każdym razem podpisują dokumenty o przejęciu osobnika . Przy monitorowaniu Yao dziennie zaangażowanych jest ok. 15 osób. Każdy otrzymuje 50 yuanów dziennie (ok. 26 zł). Według Yao Lifa pieniądze otrzymują także inni nauczyciele z jego szkoły, którzy donoszą o poszczególnych krokach Yao. „Dla nauczyciela szkoły podstawowej zarabiającego przeciętnie 1000 yuanów miesięcznie [ok. 535 zł], jest to dodatkowy dochód” – przyznał Yao w wypowiedzi telefonicznej udzielonej amerykańskiej gazecie „Times Standard”. Za pomoc w monitorowaniu dodatkowe fundusze w wysokości 300 tys. yuanów (ok. 160 tys. zł) otrzymała także szkoła, w której pracuje Yao.
Według Feng Zhenghu opresyjna inwigilacja została zaostrzona po ucieczce Chen Guangchenga z aresztu domowego w maju tego roku. 57-letni Feng, który też przebywa w areszcie domowym w swoim mieszkaniu w Szanghaju, spędził w 2009 r. trzy miesiące na lotnisku Narita w Tokio, ponieważ władze ChRL nie chciały zezwolić na jego powrót do kraju. Od maja pod jego mieszkaniem pojawiło się 12 „opiekunów”. Wcześniej było ich tylko czterech. Jeden z monitorujących został także postawiony na straży na dachu budynku. Obserwujący Fenga to m.in. robotnicy, którzy przybyli do Szanghaju z innych prowincji w poszukiwaniu pracy. Za inwigilowanie mogą otrzymać nawet 1700 yuanów miesięcznie (ok. 900 zł). „Wchodzą do mojego mieszkania, kiedy tylko chcą, bez uprzedzenia i zabierają, co tylko im się podoba” – powiedział w wypowiedzi telefonicznej dla CNN Feng. Opozycjonista może wychodzić codzienne wraz z eskortą na półgodzinny spacer, aby „zaczerpnąć świeżego powietrza”. „Wyobraźcie sobie, ile osób straciłoby pracę, gdybym uciekł” – nie traci humoru Feng. Ale nie każdy może wytrzymać takie warunki. Atmosfery ciągłej obserwacji, napięcia, najść nie wytrzymała żona Fenga i wyjechała do rodziny do Niemiec.
Brak już słów i łez
Czasami jedyną ucieczką okazuje się być samobójstwo. 25 maja tego roku powiesił się 73-letni Ya Weilin, członek organizacji „Matki Tiananmen” skupiającej ofiary i rodziny ofiar masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju (placu Tiananmen) w 1989 r. Ya był ojcem Ya Aiguo postrzelonego 3 czerwca 1989 r. przez wojsko na ulicach Pekinu. 22-letni Aiguo zmarł tego samego dnia w szpitalu. Ojciec zamordowanego i jego mama Zhang Zhenxia byli aktywnymi członkami „Matek Tiananmen” i domagali się pociągnięcia do odpowiedzialności tych osób z władz, które dopuściły do tragedii z 1989 r. Rodzice Aiguo często byli nachodzeni i zatrzymywani przez policję i tajnych agentów. Ya Welin co roku zbierał podpisy pod petycją adresowaną do władz ChRL żądającej ukarania winnych. Robił tak przez ponad 20 lat, aż w końcu, jak twierdzi żona, stracił nadzieję. Ya zostawił list pożegnalny, który jednak policja skonfiskowała i do dnia dzisiejszego nie oddała rodzinie. W oświadczeniu, jakie organizacja „Matki Tiananmen” wydała na wieść o samobójstwie jednego ze swoich członków, czytamy m.in.: „Wiadomość o śmierci Ya zszokowała nas, Matki Tiananmen; jak miecz przeszyła nasze serca. Chcemy płakać, ale brak nam łez; chcemy o tym powiedzieć światu, ale brak nam słów”.
O prawach człowieka tylko ogólnie
Pekin zaostrza represje, ale ma także dość bycia upominanym za gwałcenie praw człowieka. Kilka tygodni temu władze chińskie dość dobitnie dały znać szefowej unijnej dyplomacji baronessie Catherine Ashton, że nie zamierzają brać udziału w rozmowach z Unią dotyczących praw człowieka. Unia nalegała na takie spotkania przynajmniej dwa razy w roku. Pekin poinformował, że będzie się pojawiać najwyżej raz do roku, bo nie chce tracić czasu na „indywidualne sprawy”. „Jeśli już, to oczekujemy raczej rozmów na temat polityki ochrony praw człowieka na bardziej ogólnym poziomie. Moim zdaniem tracimy zbyt dużo czasu i energii na jakieś indywidualne przypadki” – stwierdził Wang Xining, rzecznik chińskiego przedstawicielstwa w EU. Tymczasem organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka, np. Human Rights Watch, zarzucają Unii, że spotkania z chińskimi oficjelami w sprawie praw człowieka to zwykły teatr, udawanie, bo Unia jest skoncentrowana na robieniu biznesu z Chińską Republiką Ludową.
Wyjazd Chen Guangchenga do Stanów Zjednoczonych przez moment stworzył nadzieję, że władze chińskie zmienią swój stosunek (zmniejszą opresje) wobec więźniów politycznych. Jednak tajemnicza śmierć Li Wangyanga kilka tygodni temu, presja i nadzór, jakim poddawani są inni dysydenci, pokazują, że dzieje się gorzej. Przyjaciel Li Wangyanga, mieszkający w USA chiński opozycjonista Tang Baiqiao, utworzył Komitet Badający Przyczyny Śmierci Li Wangyanga, bo, jak twierdzi w wypowiedzi dla „Nowego Państwa”, pragnie „uzmysłowić światu, jak bardzo się myli, twierdząc, że mamy do czynienia z bardziej cywilizowanym, mniej brutalnym reżimem Komunistycznej Partii Chin Ludowych”.
Nowe Panstwo
Komentarze
Prześlij komentarz