Spóźniona sprawiedliwość to niesprawiedliwość
Obowiązująca narracja jest taka: byli dobrzy Czerwoni Khmerzy, którzy występowali przeciwko złym Czerwonym Khmerom. Taką retorykę promowało od samego początku wielu lewicowych naukowców na Zachodzie. Dla mnie jest to pozbawione sensu – z Sophal Ear rozmawia Hanna Shen.
Czerwoni Khmerzy mówili, iż stworzą niebo na ziemi dla „dobrych żołnierzy”. Ci „źli”, czyli intelektualiści, zakonnicy, kapłani, kobiety (nawet te w ciąży) i dzieci, byli wysyłani do obozów pracy lub na pola śmierci. Co stało się z Pańską rodziną, kiedy Pol Pot objął władzę?
Mieszkaliśmy w mieście, a mój ojciec był właścicielem apteki; automatycznie zostaliśmy zakwalifikowani przez Czerwonych Khmerów jako tzw. nowi ludzie, co oznaczało, że byliśmy podludźmi wobec „starych ludzi”, czyli chłopów. Wysłano nas do prowincji Pursat i moi rodzice musieli pracować na roli. Byliśmy wycieńczeni, wygłodzeni i czuliśmy, że umieramy. Nagle, w listopadzie 1975 r. Czerwoni Khmerzy ogłosili, że Wietnamczycy mieszkający w Kambodży mogą wrócić do Wietnamu. Moja mama jako dziecko nauczyła się wietnamskiego, rozmawiając ze służbą, która głównie pochodziła z Wietnamu. Postanowiła więc, że aby wydostać się z tego polpotowskiego piekła na ziemi, będziemy udawać Wietnamczyków. Przetransportowano nas do obozu, gdzie czekaliśmy na rozmowę z wietnamskimi urzędnikami, podczas której głównie sprawdzano znajomość języka. Liczono się z tym, że będzie wielu takich jak my, „fałszywych Wietnamczyków”, którym za złapanie groziła śmierć. W tym czasie mój ojciec był już ciężko chory na czerwonkę. Nie było żadnych lekarstw, mogliśmy tylko patrzeć, jak w cierpieniu umiera. Po śmierci taty mama owinęła nas (piątkę dzieci) kocami, musieliśmy udawać bardzo chorych i udaliśmy się na rozmowę z wietnamskimi oficjałami. Przeszła pomyślnie i znaleźliśmy się na łodzi płynącej do Wietnamu.
To wszystko wymagało niesamowitej odwagi ze strony Pańskiej matki. Jak to się stało, że w końcu znaleźliście się w Stanach?
Mama powiedziała: „Jeśli już mamy zginąć, to lepiej uciekając niż w obozie pracy w Kambodży”. Tak, to niesamowita odwaga. Naprawdę sprawdzano jej znajomość języka dwukrotnie – najpierw zrobili to Czerwoni Khmerzy, a potem Wietnamczycy. Dwukrotnie „zdała test”, ale nie była to tylko jej zasługa. Nawet w obozie Wietnamczycy pomagali jej „doszlifować” język. I tak z pomocą Buddy się udało. Siostra mojej mamy mieszkała w Wietnamie i byliśmy u niej do 1978 r. Stąd udaliśmy się do Francji, a po siedmiu latach byliśmy już w USA.
Jako uczeń już w Stanach napisał Pan list do prezydenta Reagana, dziękując mu za walkę z komunizmem. To też wymagało odwagi. Przecież kręgi akademickie w USA są bardzo lewackie. Pokazał Pan ten list swojej nauczycielce?
Odczułem na własnej skórze, jakich szkód może dokonać komunizm – zniszczył moją rodzinę, odebrał możliwość cieszenia się z życia rodzinnego, spowodował śmierć mojego ojca. Do dziś nie wiem, co się stało z moim najstarszym bratem Sangkum (mieszkał on z siostrą mojej mamy, której mąż był ministrem. Po dojściu do władzy Pol Pota słuch po nich zaginął). Uważałem, że powinienem podziękować Reaganowi, który powiedział, że „komunizm jest złem”. Miał odwagę nazywać rzeczy po imieniu. I oczywiście nie mogłem pokazać tego listu mojej nauczycielce pani Morrisom, bo z pewnością nie spodobałby się jej. Przecież mieszkaliśmy w „Ludowej Republice Berkley!” Ale byłem wtedy dość naiwny i często wdawałem się w spory z innymi uczniami, a moje prawicowe widzenie świata było czymś niekonwencjonalnym. Tak naprawdę nie zostawiano ludziom o poglądach takich jak moje żadnego miejsca w debacie. Obrona wartości republikańskich stała się wręcz niebezpieczna. Ale kiedy po latach wróciłem do Berkley, byłem miło zaskoczony, bo największym klubem na kampusie okazał się Republikański Klub Uniwersytetu Berkley. Co za uciecha! Nigdy nie należy tracić nadziei.
W 1989 r., kiedy upadł system komunistyczny w Polsce, nasz polityczny establishment wmówił nam, że ściganie sądowne komunistycznych aparatczyków to nie akt sprawiedliwości, ale zemsta. W rezultacie w Polsce nie dokonano dekomunizacji. Jak Kambodża radzi sobie z rozliczaniem się ze zbrodni popełnionych przez komunistyczny reżim Czerwonych Khmerów, który pochłonął prawie 2 mln ofiar?
W Kambodży, niestety, także próbuje się przymknąć oczy na te zbrodnie. Trzeba pamiętać, że obecny premier Hun Sen był Czerwonym Khmerem, ale pod koniec lat 70. uciekł do Wietnamu. Obowiązująca narracja jest taka: byli dobrzy Czerwoni Khmerzy (do nich oczywiście zalicza się Hun Sen), którzy występowali przeciwko złym Czerwonym Khmerom. Taką retorykę promowało od samego początku wielu lewicowych naukowców na Zachodzie. Dla mnie jest to pozbawione sensu.
Pod koniec lat 90. Hun Sen powiedział obywatelom Kambodży, aby „wykopali dół i pogrzebali przeszłość”. Dziś, gdy pojawiają się żądania sprawiedliwości, grozi się, że spowoduje to powrót do przemocy. A spóźniona sprawiedliwość to niesprawiedliwość! A niesprawiedliwości dziś w Kambodży jest ogrom i tylko niewidomy mógłby jej nie zauważyć. Moja nieżyjąca już, niestety, mama jako buddystka wierzyła w prawo karmy, w to, że w tym lub następnym życiu będziemy musieli zapłacić za nasze winy. I ja też ufam, że każdy dobry czyn przyniesie dobro, a każdy zły będzie ukarany.
Ale mam wrażenie, że łatwiej o sprawiedliwość w Kambodży niż w Polsce. Jednak przywódcy Czerwonych Khmerów są teraz sądzeni (a niektórzy już zostali skazani) przed Trybunałem ONZ ds. osądzenia zbrodni popełnionych przez Czerwonych Khmerów (ECCC). I to mimo ich sędziwego wieku. Oczywiście są próby opóźniania obrad Trybunału ze względu na „zły stan fizyczny oskarżonych”. Takie same argumenty wysuwa się w Polsce, gdy chce się postawić przed sądem komunistycznych przywódców. Jak Pan reaguje na takie wymówki? I jakie znaczenie ma dla narodu Kambodży to, że ci, którzy dokonywali na nim zbrodni, stają przed obliczem Temidy?
Oczywiście wściekłem się, gdy na przykład była minister spraw socjalnych za rządów Pol Pota została zwolniona z aresztu z powodu choroby Alzheimera albo gdy jej mąż Ieng Sary, były minister spraw zagranicznych, umarł kilka miesięcy temu i uniknął sprawiedliwości. Jest zatem nadal uważany za niewinnego, mimo że obciążające go dowody są porażające! I był jednym z tych, którzy nagromadzili przez lata spore środki finansowe.
Ten proces ma znaczenie dla przyszłych pokoleń – tu chodzi o odpowiedzialność. Mówi się, że dzisiejsi więźniowie mogą być w przyszłości premierami. Ale może też być odwrotnie. Wystarczy zapytać o to mieszkańców krajów, w których doszło do Arabskiej Wiosny.
Wspomniani przywódcy Czerwonych Khmerów Pol Pot i Ieng Sary ukończyli szkoły na Zachodzie, m.in. paryską Sorbonę. Kiedy francuski ks. François Ponchaud alarmował Zachód, jakich zbrodni dokonują komuniści w Kambodży, wielu zachodnich intelektualistów, np. Noam Chomsky, zaatakowało misjonarza, występując w obronie Czerwonych Khmerów. Zachód edukował więc przyszłych zbrodniarzy, a potem racjonalizował
ich działania. Czyli zachodnia lewica jest w jakimś stopniu współodpowiedzialna za zbrodnie popełnione w Kambodży. Na rozprawach Trybunału ks. Ponchaud apeluje, aby przed sądem stanęli nie tylko Czerwoni Khmerzy, ale i np. Kissinger…
Nie można zaprzeczyć, że Kambodża została w ogromny sposób zniszczona przez amerykańskie bombardowania. Postawa lewicowych intelektualistów to porażka. Jednak uważam, że to Czerwoni Khmerzy muszą odpowiedzieć za dokonane zbrodnie. Tak samo muszą być pociągnięci do odpowiedzialności ci, którzy dziś przyczyniają się do rozwoju korupcji i do opieszałości wymiaru sprawiedliwości.
Kilka miesięcy temu Kambodża wprowadziła prawo karzące za negowanie zbrodni Czerwonych Khmerów. Prawo to jednak nie zakazuje byłym żołnierzom Czerwonych Khmerów piastowania funkcji państwowych. Jak Pan odbiera tę regulacje?
To jednak wyłącznie gra polityczna wymierzona w opozycję (niektórzy jej liderzy rzeczywiście próbowali umniejszać zbrodnie dokonane przez Czerwonych Khmerów). Nowe prawo przegłosowano tuż przed wyborami w rekordowym tempie, a tymczasem prace nad jakąkolwiek ustawą wymierzoną w korupcję ciągną się latami. Gdyby wprowadzono zakaz sprawowania władzy przez byłych Czerwonych Khmerów, to byłaby dopiero zmiana, doszłoby do prawdziwej wymiany elit politycznych. Ale dzisiejsza Kambodża to dziwne miejsce, w którym, jeśli chcesz być częścią obowiązującego systemu, częścią establishmentu, zapomnij o zdrowym rozsądku; jeśli mówi ci się, że białe to czarna, a czarne to białe, to musisz to powtarzać.
Thomas Jefferson powiedział, że „gdy ludzie boją się rządu, wtedy jest tyrania; gdy rząd boi się ludzi, wtedy jest wolność”. Kambodża zmienia się, osiągnęła niesamowity rozwój gospodarczy – roczny wzrost gospodarki wynosi około 10 proc. rocznie. Z drugiej strony kraj trawi korupcja, patologiczny układ, w którym powiązani z rządzącą partią biznesmeni dostają intratne rządowe kontrakty. Jaka jest naprawdę dzisiejsza Kambodża? Ile tu tyranii, a ile wolności?
Kambodża to, niestety, nadal miejsce, w którym obywatele boją się rządu, ponieważ ten może odebrać im to, co posiadają, zabrać wolność, a w niektórych przypadkach nawet życie. Raport opublikowany przez międzynarodową organizację pozarządową mającą na celu ochronę praw człowieka, Human Rights Watch, zakazany w Kambodży, podaje wiele takich przypadków. Rok temu zastrzelono Chut Wutty, który walczył o ochronę środowiska Kambodży, a zwłaszcza lasów w prowincji Pursat. Tu wycina się ogromne połacie zieleni i buduje głównie chińskie fabryki. Udziały w tych zakładach mają wysoko postawieni urzędnicy z ministerstw spraw socjalnych i obrony. Okoliczna ludność mówiła, że strzały do Wutty oddała żandarmeria. Profesor Harvardu Jim Robinson, współautor książki „Dlaczego narody upadają”, opowiedział mi, co odpowiedział mu jeden z mieszkańców wioski w Kambodży, gdy ten zapytał, jak wygląda rozwój kraju: „Rząd buduje drogę na ziemi, którą ci zabrał”.
Dwucyfrowy rozwój gospodarczy to rzeczywiście imponujące. Obawiam się, jak bardzo zrównoważony jest ten rozwój I czy będzie on trwał więcej niż jedną dekadę. Kambodża jest nadal na początku drogi rozwoju. Brak możliwości dla młodych, wzrastają nierówności majątkowe, a rację ma zawsze władza. Mówienie prawdy staje się coraz trudniejsze. Proszę pamiętać, że przez ostatnie 30 lat Kambodżą rządzi ten sam człowiek – Hun Sen. Ale coś z tym będziemy musieli zrobić, bo parafrazując mędrca Hillela, „jeśli nie my, to kto, jeśli nie teraz, to kiedy?”.
Nowe Panstwo
Czerwoni Khmerzy mówili, iż stworzą niebo na ziemi dla „dobrych żołnierzy”. Ci „źli”, czyli intelektualiści, zakonnicy, kapłani, kobiety (nawet te w ciąży) i dzieci, byli wysyłani do obozów pracy lub na pola śmierci. Co stało się z Pańską rodziną, kiedy Pol Pot objął władzę?
Mieszkaliśmy w mieście, a mój ojciec był właścicielem apteki; automatycznie zostaliśmy zakwalifikowani przez Czerwonych Khmerów jako tzw. nowi ludzie, co oznaczało, że byliśmy podludźmi wobec „starych ludzi”, czyli chłopów. Wysłano nas do prowincji Pursat i moi rodzice musieli pracować na roli. Byliśmy wycieńczeni, wygłodzeni i czuliśmy, że umieramy. Nagle, w listopadzie 1975 r. Czerwoni Khmerzy ogłosili, że Wietnamczycy mieszkający w Kambodży mogą wrócić do Wietnamu. Moja mama jako dziecko nauczyła się wietnamskiego, rozmawiając ze służbą, która głównie pochodziła z Wietnamu. Postanowiła więc, że aby wydostać się z tego polpotowskiego piekła na ziemi, będziemy udawać Wietnamczyków. Przetransportowano nas do obozu, gdzie czekaliśmy na rozmowę z wietnamskimi urzędnikami, podczas której głównie sprawdzano znajomość języka. Liczono się z tym, że będzie wielu takich jak my, „fałszywych Wietnamczyków”, którym za złapanie groziła śmierć. W tym czasie mój ojciec był już ciężko chory na czerwonkę. Nie było żadnych lekarstw, mogliśmy tylko patrzeć, jak w cierpieniu umiera. Po śmierci taty mama owinęła nas (piątkę dzieci) kocami, musieliśmy udawać bardzo chorych i udaliśmy się na rozmowę z wietnamskimi oficjałami. Przeszła pomyślnie i znaleźliśmy się na łodzi płynącej do Wietnamu.
To wszystko wymagało niesamowitej odwagi ze strony Pańskiej matki. Jak to się stało, że w końcu znaleźliście się w Stanach?
Mama powiedziała: „Jeśli już mamy zginąć, to lepiej uciekając niż w obozie pracy w Kambodży”. Tak, to niesamowita odwaga. Naprawdę sprawdzano jej znajomość języka dwukrotnie – najpierw zrobili to Czerwoni Khmerzy, a potem Wietnamczycy. Dwukrotnie „zdała test”, ale nie była to tylko jej zasługa. Nawet w obozie Wietnamczycy pomagali jej „doszlifować” język. I tak z pomocą Buddy się udało. Siostra mojej mamy mieszkała w Wietnamie i byliśmy u niej do 1978 r. Stąd udaliśmy się do Francji, a po siedmiu latach byliśmy już w USA.
Jako uczeń już w Stanach napisał Pan list do prezydenta Reagana, dziękując mu za walkę z komunizmem. To też wymagało odwagi. Przecież kręgi akademickie w USA są bardzo lewackie. Pokazał Pan ten list swojej nauczycielce?
Odczułem na własnej skórze, jakich szkód może dokonać komunizm – zniszczył moją rodzinę, odebrał możliwość cieszenia się z życia rodzinnego, spowodował śmierć mojego ojca. Do dziś nie wiem, co się stało z moim najstarszym bratem Sangkum (mieszkał on z siostrą mojej mamy, której mąż był ministrem. Po dojściu do władzy Pol Pota słuch po nich zaginął). Uważałem, że powinienem podziękować Reaganowi, który powiedział, że „komunizm jest złem”. Miał odwagę nazywać rzeczy po imieniu. I oczywiście nie mogłem pokazać tego listu mojej nauczycielce pani Morrisom, bo z pewnością nie spodobałby się jej. Przecież mieszkaliśmy w „Ludowej Republice Berkley!” Ale byłem wtedy dość naiwny i często wdawałem się w spory z innymi uczniami, a moje prawicowe widzenie świata było czymś niekonwencjonalnym. Tak naprawdę nie zostawiano ludziom o poglądach takich jak moje żadnego miejsca w debacie. Obrona wartości republikańskich stała się wręcz niebezpieczna. Ale kiedy po latach wróciłem do Berkley, byłem miło zaskoczony, bo największym klubem na kampusie okazał się Republikański Klub Uniwersytetu Berkley. Co za uciecha! Nigdy nie należy tracić nadziei.
W 1989 r., kiedy upadł system komunistyczny w Polsce, nasz polityczny establishment wmówił nam, że ściganie sądowne komunistycznych aparatczyków to nie akt sprawiedliwości, ale zemsta. W rezultacie w Polsce nie dokonano dekomunizacji. Jak Kambodża radzi sobie z rozliczaniem się ze zbrodni popełnionych przez komunistyczny reżim Czerwonych Khmerów, który pochłonął prawie 2 mln ofiar?
W Kambodży, niestety, także próbuje się przymknąć oczy na te zbrodnie. Trzeba pamiętać, że obecny premier Hun Sen był Czerwonym Khmerem, ale pod koniec lat 70. uciekł do Wietnamu. Obowiązująca narracja jest taka: byli dobrzy Czerwoni Khmerzy (do nich oczywiście zalicza się Hun Sen), którzy występowali przeciwko złym Czerwonym Khmerom. Taką retorykę promowało od samego początku wielu lewicowych naukowców na Zachodzie. Dla mnie jest to pozbawione sensu.
Pod koniec lat 90. Hun Sen powiedział obywatelom Kambodży, aby „wykopali dół i pogrzebali przeszłość”. Dziś, gdy pojawiają się żądania sprawiedliwości, grozi się, że spowoduje to powrót do przemocy. A spóźniona sprawiedliwość to niesprawiedliwość! A niesprawiedliwości dziś w Kambodży jest ogrom i tylko niewidomy mógłby jej nie zauważyć. Moja nieżyjąca już, niestety, mama jako buddystka wierzyła w prawo karmy, w to, że w tym lub następnym życiu będziemy musieli zapłacić za nasze winy. I ja też ufam, że każdy dobry czyn przyniesie dobro, a każdy zły będzie ukarany.
Ale mam wrażenie, że łatwiej o sprawiedliwość w Kambodży niż w Polsce. Jednak przywódcy Czerwonych Khmerów są teraz sądzeni (a niektórzy już zostali skazani) przed Trybunałem ONZ ds. osądzenia zbrodni popełnionych przez Czerwonych Khmerów (ECCC). I to mimo ich sędziwego wieku. Oczywiście są próby opóźniania obrad Trybunału ze względu na „zły stan fizyczny oskarżonych”. Takie same argumenty wysuwa się w Polsce, gdy chce się postawić przed sądem komunistycznych przywódców. Jak Pan reaguje na takie wymówki? I jakie znaczenie ma dla narodu Kambodży to, że ci, którzy dokonywali na nim zbrodni, stają przed obliczem Temidy?
Oczywiście wściekłem się, gdy na przykład była minister spraw socjalnych za rządów Pol Pota została zwolniona z aresztu z powodu choroby Alzheimera albo gdy jej mąż Ieng Sary, były minister spraw zagranicznych, umarł kilka miesięcy temu i uniknął sprawiedliwości. Jest zatem nadal uważany za niewinnego, mimo że obciążające go dowody są porażające! I był jednym z tych, którzy nagromadzili przez lata spore środki finansowe.
Ten proces ma znaczenie dla przyszłych pokoleń – tu chodzi o odpowiedzialność. Mówi się, że dzisiejsi więźniowie mogą być w przyszłości premierami. Ale może też być odwrotnie. Wystarczy zapytać o to mieszkańców krajów, w których doszło do Arabskiej Wiosny.
Wspomniani przywódcy Czerwonych Khmerów Pol Pot i Ieng Sary ukończyli szkoły na Zachodzie, m.in. paryską Sorbonę. Kiedy francuski ks. François Ponchaud alarmował Zachód, jakich zbrodni dokonują komuniści w Kambodży, wielu zachodnich intelektualistów, np. Noam Chomsky, zaatakowało misjonarza, występując w obronie Czerwonych Khmerów. Zachód edukował więc przyszłych zbrodniarzy, a potem racjonalizował
ich działania. Czyli zachodnia lewica jest w jakimś stopniu współodpowiedzialna za zbrodnie popełnione w Kambodży. Na rozprawach Trybunału ks. Ponchaud apeluje, aby przed sądem stanęli nie tylko Czerwoni Khmerzy, ale i np. Kissinger…
Nie można zaprzeczyć, że Kambodża została w ogromny sposób zniszczona przez amerykańskie bombardowania. Postawa lewicowych intelektualistów to porażka. Jednak uważam, że to Czerwoni Khmerzy muszą odpowiedzieć za dokonane zbrodnie. Tak samo muszą być pociągnięci do odpowiedzialności ci, którzy dziś przyczyniają się do rozwoju korupcji i do opieszałości wymiaru sprawiedliwości.
Kilka miesięcy temu Kambodża wprowadziła prawo karzące za negowanie zbrodni Czerwonych Khmerów. Prawo to jednak nie zakazuje byłym żołnierzom Czerwonych Khmerów piastowania funkcji państwowych. Jak Pan odbiera tę regulacje?
To jednak wyłącznie gra polityczna wymierzona w opozycję (niektórzy jej liderzy rzeczywiście próbowali umniejszać zbrodnie dokonane przez Czerwonych Khmerów). Nowe prawo przegłosowano tuż przed wyborami w rekordowym tempie, a tymczasem prace nad jakąkolwiek ustawą wymierzoną w korupcję ciągną się latami. Gdyby wprowadzono zakaz sprawowania władzy przez byłych Czerwonych Khmerów, to byłaby dopiero zmiana, doszłoby do prawdziwej wymiany elit politycznych. Ale dzisiejsza Kambodża to dziwne miejsce, w którym, jeśli chcesz być częścią obowiązującego systemu, częścią establishmentu, zapomnij o zdrowym rozsądku; jeśli mówi ci się, że białe to czarna, a czarne to białe, to musisz to powtarzać.
Thomas Jefferson powiedział, że „gdy ludzie boją się rządu, wtedy jest tyrania; gdy rząd boi się ludzi, wtedy jest wolność”. Kambodża zmienia się, osiągnęła niesamowity rozwój gospodarczy – roczny wzrost gospodarki wynosi około 10 proc. rocznie. Z drugiej strony kraj trawi korupcja, patologiczny układ, w którym powiązani z rządzącą partią biznesmeni dostają intratne rządowe kontrakty. Jaka jest naprawdę dzisiejsza Kambodża? Ile tu tyranii, a ile wolności?
Kambodża to, niestety, nadal miejsce, w którym obywatele boją się rządu, ponieważ ten może odebrać im to, co posiadają, zabrać wolność, a w niektórych przypadkach nawet życie. Raport opublikowany przez międzynarodową organizację pozarządową mającą na celu ochronę praw człowieka, Human Rights Watch, zakazany w Kambodży, podaje wiele takich przypadków. Rok temu zastrzelono Chut Wutty, który walczył o ochronę środowiska Kambodży, a zwłaszcza lasów w prowincji Pursat. Tu wycina się ogromne połacie zieleni i buduje głównie chińskie fabryki. Udziały w tych zakładach mają wysoko postawieni urzędnicy z ministerstw spraw socjalnych i obrony. Okoliczna ludność mówiła, że strzały do Wutty oddała żandarmeria. Profesor Harvardu Jim Robinson, współautor książki „Dlaczego narody upadają”, opowiedział mi, co odpowiedział mu jeden z mieszkańców wioski w Kambodży, gdy ten zapytał, jak wygląda rozwój kraju: „Rząd buduje drogę na ziemi, którą ci zabrał”.
Dwucyfrowy rozwój gospodarczy to rzeczywiście imponujące. Obawiam się, jak bardzo zrównoważony jest ten rozwój I czy będzie on trwał więcej niż jedną dekadę. Kambodża jest nadal na początku drogi rozwoju. Brak możliwości dla młodych, wzrastają nierówności majątkowe, a rację ma zawsze władza. Mówienie prawdy staje się coraz trudniejsze. Proszę pamiętać, że przez ostatnie 30 lat Kambodżą rządzi ten sam człowiek – Hun Sen. Ale coś z tym będziemy musieli zrobić, bo parafrazując mędrca Hillela, „jeśli nie my, to kto, jeśli nie teraz, to kiedy?”.
Nowe Panstwo
Komentarze
Prześlij komentarz