Nie pierwszy taki protest – dlaczego dziennikarz solidaryzuje się ze sprawcą wybuchu

Solidaryzowanie się z człowiekiem, który dopuścił się zatrważającego czynu, wydaje się czymś  zrozumiałym, gdy słyszymy tak liczne historie osób skrzywdzonych, którym brakuje już woli życia - tłumaczyła i opracowała Hanna Shen. 
W ciągu kilku ostatnich lat jako dziennikarz spotkałam wielu ludzi, którym odebrano jakąkolwiek wolę życia. Dziś do tej grupy dołączył jeszcze jeden człowiek – Ji Zhongxing, niepełnosprawny, który 20 lipca zdetonował bombę na lotnisku w Pekinie.
Jesteśmy z Ji rówieśnikami. Oboje urodziliśmy się w 1979 r. Gdy wczoraj czytałam o tym, co go spotkało w życiu, doznałam dziwnego uczucia.
W 2005 r. oboje mieliśmy po 26 lat. Ji Zhongxing mieszkał w Dongguan, w prowincji Kanton. Na swoim motocyklu w nocy oczekiwał na pasażerów. Było to oczywiście nielegalne, ale Ji pracował ciężko. Pragnął się ożenić, mieć dzieci. Ja także byłam wtedy w Kantonie. Miałam chłopaka, a nasz związek był źródłem starć z moimi rodzicami. Ani myślałam z niego zrezygnować, więc przenieśliśmy się z chłopakiem do Pekinu.
W 2005 r. życie Ji legło w gruzach. Został okrutnie pobity przez strażnika agencji ochrony i  stał się inwalidą. Nie mógł już się ożenić i mieć dzieci. Dla Ji tragedią stało się jego własne życie; dla mnie tragedią stało się to, o czym przyszło mi pisać, wykonując moją pracę.
21 lipca około pierwszej nad ranem wyszłam z pekińskiego szpitala Jishuitan i udałam się taksówką do domu. To było kilka godzin po tym, jak Ji zdetonował bombę. Zanim to zrobił, poprosił znajdujących się w okolicy lotniska ludzi, aby się oddalili. Eksplozja zraniła tylko jedną osobę: Ji.
Widziałam, jak leżący na noszach Ji, został przeniesiony do sali operacyjnej. Wyobraziłam sobie, że kiedy będzie ją opuszczał, będzie krzyczał. Ale tak się nie stało. Leżał bardzo spokojnie. Widziałam jego gęste brwi na wychudzonej twarzy.
Lekarze amputowali właśnie jego lewą rękę tuż przy nadgarstku. „Lewą dłoń niemal zupełnie rozsadziło” – powiedział jeden z chirurgów.
Ji opowiedział kiedyś swoją historię na blogu. O tym, jak został pobity, a potem sparaliżowany. O tym, jak dochodził sprawiedliwości w sądach, pisał petycje do władz, ale wszystko jak grochem o ścianę. Wrócił w rodzinne strony, do prowincji Shandong i tu zaopiekował się nim ojciec staruszek.
Po eksplozji na lotnisku zdjęcie Ji jeszcze z 2005 r. krążyło w Internecie. Był na nim niemal nagi, a dolną część jego ciała pokrywały zaropiałe rany. To dziwne uczucie, by po eksplozji solidaryzować się z tym, który jej dokonał. Wiem, że to, co zrobił, jest przerażające. Moja pierwsza reakcja była taka: on nie chciał nikogo zranić; z jego strony to była forma zemsty.
I tak siedząc w taksówce i spoglądając na rozległe nocne niebo w Pekinie, pomyślałam o dwóch innych osobach, z którymi przeprowadzałam wywiady. Im także nie pozostawiono niczego, co dawałoby im wolę życia.
Górnik
Nazywał się Li Aiping. Dobrze go pamiętam. Za każdym razem, gdy o nim myślę, zastanawiam się, czy jeszcze żyje.
W 2009 r. pojechałam do Konsorcjum Stali w Wuhan, aby zbadać problem zatrucia środowiska w centralnej prowincji Hebei. Cały czas szedł za mną mężczyzna powyżej 70. Nie mówił po mandaryńsku, więc prawie nie rozmawialiśmy.
Po tym, jak zebrałam potrzebne materiały, to właśnie on zaprowadził mnie do domu jednego z mieszkańców okolicznej wioski. Pokój, w którym się znaleźliśmy, był niesamowicie zniszczony. Niczego w nim nie było. W kącie na brudnym kocu leżał mężczyzna.
Potem opisałam jego historię na moim blogu. „Widziałam górnika, który został ranny 10 lat temu. Kiedy weszłam do pustego pokoju, nie zdawałam sobie sprawy, że tam ktoś jest. Nagle zobaczyłam mężczyznę z długimi włosami przykrytego kołdrą… poprosił, abym się zbliżyła i kiedy dowiedział się, że jestem dziennikarką, opowiedział mi o swoim życiu, które pragnął, aby się zakończyło. Z bólem próbował unieść się z łóżka, aby pokazać mi swój kręgosłup i nogi, w których stracił już czucie.
Nie mogłam wtedy zamknąć oczu, chociaż chciałam; zmuszałam się, aby w jakiś sposób ogarnąć ten przerażający widok.
Nagle, ów obcy mi człowiek zaczął szlochać. Leżąc, próbował unieść się, aby się skłonić. Podniosłam się, aby go zatrzymać; zdawałam sobie sprawę, że jeśli to zrobi, będzie jeszcze bardziej cierpieć. Jego kręgosłup podtrzymywały dwa metalowe pręty, a on mimo to próbował się skłonić!
Nie wiem, czy aby dodać otuchy jemu, czy może, aby pocieszyć samą siebie, zrobiłam zdjęcie pożółkłego i pomiętego już dokumentu, który otrzymał z sądu. Nie wiedziałam, co, poza wykonaniem tego zdjęcia, mogłam dla niego zrobić.
Li Aiping został sparaliżowany w wyniku wypadku w kopalni. Właściciel kopalni odmówił zapłaty odszkodowania. Li wygrał sprawę sądową, ale sąd nie był w stanie wyegzekwować wykonania wyroku. Li nie wiedząc, co zrobić, by otrzymać należną mu rekompensatę, poprosił żonę, aby doprowadziła go najpierw do sądu, a potem do domu właściciela kopalni. Wierzył, że może godny politowania stan, w jakim się znalazł, przemówi do serca tych, którzy powinni mu pomóc. Ale, jak w wielu takich tragicznych wypadkach w Chinach, próba obrony własnych praw nie powiodła się.
Aby przeżyć, musiał poświęcić swoją godność i zezwolić żonie na małżeństwo z innym mężczyzną, który w zamian miał go utrzymywać. Niestety, ten człowiek wkrótce zginął w wypadku w kopalni.
Kiedy spotkałam Li Aipinga, był już sparaliżowany od 10 lat. A jednak wciąż tliła się w nim iskierka nadziei, bo wierzył, że media mogą mu pomóc. Po tym, jak wróciłam do Pekinu, wysłał mi kilka SMS-ów. Zawsze był nad wyraz uprzejmy.
Za każdym razem, gdy otrzymywałam od niego wiadomość, targały mną dziwne uczucia. Z jednej strony uważałam, że powinnam skontaktować się z lokalnym prawnikiem; może on sprawi, aby wykonano wyrok. Może powinnam skontaktować się z którymś z moich dawnych znajomych, którzy mają dojścia do wpływowych ludzi w lokalnym rządzie, w tamtejszym sądzie.
Ale zaraz po tym przychodziła myśl, że nie powinnam się w tę sprawę angażować: „Minęło już 10 lat. Czy ja naprawdę mogę odwrócić tę sytuację? Poza tym, nadal musiałabym prosić o pomoc innych; musiałabym starać się przekonać ich, aby wykazali zrozumienie dla sprawy Li”.
Z czasem Li Aiping wysyłał mi wiadomości coraz rzadziej. Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą. Ale dziś znów wracam myślami do niego. Minęły cztery lata. Czy jego zniszczone, poranione nogi są w lepszym stanie? Czy on jeszcze żyje?
Gdyby to właśnie on był sprawcą wybuchu na lotnisku albo każda inna z osób, z którą przeprowadzałam wywiad, moja odpowiedzialność byłaby jeszcze większa. A gdyby na detonację zdecydowała się... matka?
Matka
Kiedy jej córka miała niewiele ponad pięć lat, została zgwałcona w szkole przez starszego mężczyznę, który groził jej nożem. Bandyta został uwięziony, ale po roku zwolniono go warunkowo.
Matka dziewczynki nie była usatysfakcjonowana. Wniosła sprawę do sądu przeciwko szkole. Przegrała, a szkoła wzięła odwet. Matka miała trójkę dzieci, ale po sprawie sądowej nie było dla nich miejsca w żadnej szkole w okolicy.
Zgwałcona dziewczynka rosła. Jej młodszy brat i siostra też zbliżali się do wieku szkolnego. Każdego dnia patrzyli na rodziców gotowi iść do szkoły. Ale starsza siostra mówiła im: „Nie idźcie do szkoły, aby uczyć się czytać. Tam są źli ludzie. Źli ludzie będą za wami gonić z nożami”.
Spotkałam Matkę w 2009 r. Przeprowadzałam wtedy wywiady w południowej prowincji Hunan. Na spotkanie przyszła z córką. Czułam się okropnie, bo znowu nie wiedziałam, jak mogę pomóc. Bo jeśli nawet przejrzę materiały do apelacji, nawet jeśli zbadam sprawę, nawet jeśli napiszę artykuł przedstawiający całą sprawę, to czy to cokolwiek zmieni?
W ostatnim czasie przeprowadzałam  wywiad  z Tang Hui, inną matką z Hunan, o której sprawie było głośno w mediach ogólnokrajowych. Tang złożyła pozew w imieniu swojej córki, która została zmuszona do prostytucji. Wtedy Tang została zesłana do obozu pracy. Jednak ostatecznie wygrała sprawę i otrzymała odszkodowanie od państwa. Rozmawiając z Tang, myślałam o Matce. Cztery lata temu ona też chciała pojechać do Pekinu i prosiła mnie, abym zabrała ją do Ministerstwa Edukacji, aby tam mogła złożyć swoją petycję. Powiedziałam jej, że codziennie mnóstwo ludzi przybywa do stolicy, by wyrazić swoje niezadowolenie z władz. Jej pismo byłoby tylko jednym z wielu wrzuconych do kosza. Ostatecznie nic to nie zmieni. Jej dziecko było jeszcze małe, a petycja zniszczyłaby przyszłość całej rodziny.
Później napisałam o niej na moim blog, tytułując artykuł „Powszechne cierpienie”. Mój wpis na blogu być może zmniejszył moje poczucie winy, ale w niczym nie pomógł tej biednej rodzinie.
Dopiero jak sama zostałam matką, zrozumiałam, że dziecko jest dla matki całym światem. Kiedy dziecko doświadcza poniżenia i bólu, jego matka odczuwa to jeszcze mocniej.
Powiedziałam Tang Hui, że podziwiam jej rozsądek, bo gdybym to ja była na jej miejscu, to rozważałabym rzucanie bomb. Nie byłabym w stanie wytrwać sześciu lat i trzymając się tylko racjonalnych argumentów, walczyć o moje prawa. Rozpacz i nienawiść mogą wypaczyć każdy umysł. Tang odpowiedziała mi na to, że jako kobieta i matka nie mogła przecież wierzyć, że zabije wszystkich złych ludzi, których nienawidziła. Mogła tylko chodzić od sądu do sądu… tak, to niby oczywiste, że sądy powinny być miejscem, gdzie broni się sprawiedliwości.
Dokąd uciekli wszyscy dziennikarze?
Po wybuchu na lotnisku znany prawnik zadał pytanie na Sino Webo, chińskim odpowiedniku  Twittera, gdzie byli wszyscy dziennikarze, gdy Ji Zhongxing został pobity, a w wyniku tego sparaliżowany. Teraz po eksplozji wokół Ji aż roiło się od dziennikarzy.
Zadawałam to samo pytanie także sobie. Czy gdyby Ji zwrócił się wtedy do mnie, to opowiedziałabym jego historię? Prawda jest taka, że taka historia ma niewielkie szanse, aby trafić na czołówki gazet. Pamiętam takie zdanie z podręcznika: „kiedy pies ugryzie człowieka, to nie jest żadna  wiadomość. News jest wtedy, gdy to człowiek ugryzie psa”. W Chinach też wolimy gonić za sensacją. Doświadczenie Ji było, niestety, tylko historią psa, który ugryzł człowieka.
Tragedie wydarzają się każdego dnia, a dziennikarz może opisać tylko te historie, które puści jego naczelny. Standardy są różne, ale nie wiem, ilu z nas dziennikarzy nosi w sobie poczucie winy.
Media wcale nie są takie duże i silne. Są jak gardło, nad którym wisi ręka cenzury. Często zanim możemy wyrazić naszą opinię, bronić tekstu, zanim cokolwiek powiemy, dowiadujemy się że „temat spada”. Tak to działa. Państwowy mechanizm przepływu informacji jest pełen blokad. Często te najciemniejsze, najstraszliwsze tragedie w ogóle  nie mogą ujrzeć światła dziennego. A nawet jeśli się uda je opublikować, to pewne osoby zawsze znajdą sposób, aby wymknąć się spod kontroli mediów, spod kontroli społecznej. To niewiarygodna hańba. Wiem z własnego doświadczenia dziennikarskiego, że tacy ludzie nigdy nie poświęciliby własnego życia dla „jakiegoś idealistycznego poczucia sprawiedliwości”. Ale przyznaję, że ja też jestem słaba i coraz mniej we mnie siły, aby dalej walczyć o sprawiedliwość.
Ślepy zaułek
Mój wujek ma 70 lat. Mieszka sam. Zburzono jego dom i nie otrzymał za to ani grosza rekompensaty, więc żyje w nędzy, bez dachu nad głową. Gdy byłam na urlopie macierzyńskim, reprezentowałam go w sądzie. Dwa razy przegraliśmy, ale mimo to radziłam mu, by nie wnosił petycji do władz centralnych. Uważam, że to prawo, jakie daje mu państwo, to tylko pusta obietnica, ślepy zaułek.
W trakcie rozpraw zrozumiałam, że kiedy odebrane nam są nasze prawa obywatelskie, to łatwo popaść w stan rozpaczy i szaleństwa. W sądzie,  w pewnym  momencie chciałam ze wszystkich możliwych sił wymierzyć obrońcy policzek. Ale niespodziewanie wrócił rozum i udało mi się opanować emocje. Zamiast w obrońcę walnęłam ręką w stół.
Mieszkańcy wioski, w której mieszka mój wuj, pytali mnie: „Czyż nie jesteś dziennikarką? Dlaczego nie powiesz ludziom, jak naprawdę jest?”. Oto, co im odpowiedziałam: „W ostatnich latach  wiele innych domów zostało zburzonych i wielu ludzi podpaliło się w ramach protestu, a niektórzy zginęli, skacząc z budynków. Myślicie, że ktoś wysłucha historii mojego wujka?”.
Po tym, jak pewien mężczyzna podpalił autobus w Xiamen w czerwcu tego roku, przeprowadziłam wywiad z Wu Boxin, ekspertem do spraw psychologii kryminalnej na pekińskim Uniwersytecie Bezpieczeństwa Publicznego. Powiedział mi, że „ci indywidualni terroryści” to często ludzie, którzy nie mają po co żyć.
„Oni nie są z natury kryminalistami. Wielu z nich to robotnicy i rolnicy. Nasz system polityczny chlubi się, że został zbudowany właśnie dzięki ich sile”. Dlaczego więc ich porzuciliśmy?

autorka Luo Jieqi/ artykuł ukazał się w chińskim tygodniku "Caixin".
Nowe Panstwo

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Chińskie więzienia: tortury i interes

Bonum est diffusivum sui

Wojna bez zasad