Przehandlowana niewinność

Dwa dni przed końcem ubiegłego roku przed sądem w Chinach stanęła 55-letnia Zhang Shuxia, lekarka z prowincji Shaanxia. Przyznała się, że w latach 2011–2013 sprzedała siedmioro dzieci. Zaraz po porodzie pani doktor przekonywała rodziców, że ich pociechy cierpią na poważne choroby genetyczne i dlatego powinni zrezygnować z rodzicielstwa. Dzieci trafiały w ręce pośredników
Jak poinformowała chińska agencja Xinhua: „Lekarka zabierała dzieci do domu, a następnie sprzedawała je za 3,5 tys. dol. Kilka dni później pośrednik przekazywał dziecko nowym rodzicom za 10 tys. dol.”. Poza dr Zhang w proceder zamieszani byli dyrektor szpitala, jego zastępca kierujący oddziałem położniczym, a także jedna z pielęgniarek.
Sprawa wyszła na jaw, kiedy jednej z matek zachowanie lekarki wydało się podejrzane i zgłosiła sprawę na policję. Tej udało się uratować sześcioro z siedmiorga sprzedanych dzieci. Ostatnie z nich zmarło w kwietniu ub.r., zanim trafiło do nowych rodziców.
Handel dziećmi
Pomimo surowych kar, z karą śmierci włącznie, handel dziećmi stał się dużym problemem w Chinach. Według Chińskiego Radia Państwowego, w ChRL znika rocznie ok. 200 tys. dzieci, z czego tylko 0,1 proc. zostaje odnalezionych i zwróconych biologicznym rodzicom. Mimo że media chińskie biją na alarm, a komunistyczny rząd w Pekinie twierdzi, że walczy z handlarzami dziećmi, to eksperci międzynarodowi wykazują, że w rzeczywistości chińska władza przymyka oczy na problem.
Pod koniec września tego roku Komitet Praw Dziecka ONZ zwrócił się do delegacji chińskiej z oficjalnym zapytaniem, czy i jakie działania wymierzone w praktyki handlu nieletnimi podejmie Pekin; chińscy przedstawiciele odmówili odpowiedzi.
Syn albo śmierć
Główne powody handlu dziećmi w Chinach to m.in. tradycjonalistyczne podejście do posiadania męskiego potomka i rządowa „polityka jednego dziecka”. W kulturze chińskiej to synowie mają zapewnić podstawowe wsparcie finansowe i opiekę rodzicom po ich przejściu na emeryturę, a córki po zawarciu małżeństwa stają się częścią rodziny pana młodego. Rodziny, które nie chcą ryzykować przyjścia na świat dziewczynki (jako jedynego dozwolonego potomka), często decydują się na zakup porwanego chłopca. Media chińskie podawały przykład zamożnego małżeństwa z prowincji Henan, które trzykrotnie spodziewało się dziecka. Trzy razy miała to być dziewczynka, więc matka poddała się aborcji. Para nie próbowała czwarty raz – za 8 tys. dol. kupiła na czarnym rynku syna.
Władze komunistyczne ogłosiły właśnie, że rozluźniają prowadzoną od 1977 r. politykę kontroli populacji i uchwaliły rezolucję pozwalającą małżeństwom mieć dwoje dzieci, jeśli jedno z małżonków lub oboje są jedynakami. Ale dla wielu są to zmiany kosmetyczne. Pastor Bob Fu, który w latach 90. uciekł z żoną z Chin, ponieważ groziła jej aborcja, przypomina, że wprowadzona w grudniu przez komunistów zmiana wcale nie oznacza zniesienia „polityki planowania rodziny”. – Tak długo, jak system ten będzie istnieć, chińskie kobiety, matki będą zmuszane do aborcji i sterylizacji – twierdzi Bob Fu.
Żebracy, prostytutki i niewolnicy
Są także rodziny, które kupują dziewczynki. W przyszłości zostaną one żonami ich synów, którzy są mentalnie lub fizycznie chorzy i będą potrzebowali stałej opieki, gdy rodzice umrą. Duża część porwanych dziewczynek trafia do domów publicznych. Zdarza się też, że zdrowe dzieci zostają okaleczone, aby mogły wyżebrać więcej pieniędzy na ulicy. Dzieci są wreszcie porywane do pracy w fabrykach; są najtańszą siłą roboczą – niewolnikami. W 2007 r. wydawana na południu Chin gazeta „Nanfang” opisała takie praktyki w 3,5 tys. fabryk w rejonie Delty Rzeki Perłowej. To obszar na południu Chin nazywany największą fabryką świata. Z tego miejsca, zajmującego zaledwie 0.4 proc. powierzchni Chin, pochodzi ponad 30 proc. handlu zagranicznego ChRL. Dziennikarz udał się tam na targ, na którym można kupić lub wynająć nieletnich niewolników. Zawarł miesięczny kontrakt na wynajem kilkorga dzieci za 3,5 juanów za godzinę (ok. 1,7 zł). Dzieci miały pracować przynajmniej 10 godzin dziennie bez dni wolnych.

Porywane także do Polski
Dzieci są sprzedawane także agencjom, które pośredniczą w ich adopcji przez rodziców za granicą. Chiński tygodnik „Caixin”, w artykule pt. „Na sprzedaż: chińskie dzidziusie i dzieci”, wśród głównych krajów, do których trafiają uprowadzeni, wymienił USA i Polskę. Charlie Custer, reżyser filmu dokumentalnego pt. „Żyjąc z martwymi sercami”, opisującego przeżycia chińskich rodzin, którym porwano dzieci, apeluje: „Nie adoptujcie dzieci z Chin”. Nowi opiekunowie na pewno z radością przyjmują pociechy w swoim domu, jednak nie zdają sobie sprawy, jakiego bólu doznają ich biologiczni rodzice w Państwie Środka i jak ogromne pieniądze na tym nieszczęściu zarabiają gangi handlujące dziećmi (stawki wynoszą od 5 tys. do 20 tys. dol.).
Dobrze zorganizowany interes
Porwaniami i handlem dziećmi w Chinach zajmują się gangi liczące nawet do 100 osób, działające w całym kraju. Są one świetnie zorganizowane. Natychmiast po porwaniu dziecko jest transportowane kilkaset kilometrów od rodzinnego domu, tak by podjęcie jakiegokolwiek tropu było niemożliwe. Porwany w wieku pięciu lat w 1988 r. Li Yong opowiedział dziennikarzowi amerykańskiego dwumiesięcznika  „Foreign Policy”, jak wyglądało jego uprowadzenie. „Po tym, jak mnie zabrano od rodziców, zmieniano środki transportu kilkakrotnie; najpierw przesadzano mnie z samochodu do samochodu, potem był autobus, a następnie kolej”. Li trafiał z rąk do rąk, policja nie była w stanie ustalić osób zamieszanych w porwanie. Sytuację komplikuje typowa dla Chin praktyka przemilczania niewygodnych spraw. O porwaniach, handlu dziećmi i kobietami, podobnie jak o prześladowaniach chrześcijan, dysydentów czy korupcji lokalnych aparatczyków, nauczono się milczeć. Li Yong opowiada, jak po przybyciu do nowego miejsca wciąż powtarzał swoje prawdziwe nazwisko, podawał też, gdzie mieszka jego rodzina. Nikt jednak nie reagował, a przecież wszyscy musieli wiedzieć, o co chodzi.
Rodzice szukają na własną rękę
Wiele porwanych dzieci pochodzi z biednych, niewykształconych rodzin, które nie wiedzą, jak postępować w razie porwania. W większych miastach, gdzie rodzice są nieco lepiej wyedukowani, z pomocą przychodzi im internet. Zgłoszenie sprawy na policję zazwyczaj niewiele daje. Gdy 11 kwietnia 2010 r. porwano dwuletniego synka państwa Liu, jego ojciec, robotnik, postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Wcześniej policja uznała, że sprawa nie jest pilna, a chłopiec zapewne bawi się gdzieś w pobliżu. Wtedy pan Liu nauczył się obsługiwać komputer i od tamtej pory codziennie umieszcza na forach, portalach i blogu informacje o swoim zaginionym synu. – Nie stać mnie na komputer, więc chodzę do kawiarni internetowych – powiedział redaktorowi pisma „Foreign Policy”.
Powstała też strona internetowa „Dziecko, wróć do domu”, na której gromadzone są zdjęcia i informacje o porwanych dzieciach. Dzięki tej stronie pan Liu poznał innych rodziców w podobnej sytuacji. Teraz spotykają się i razem organizują pikiety – np. stoją na skrzyżowaniach ulic z dużymi fotografiami swoich dzieci. Nie tracą nadziei, mimo że żyją w kraju, którego polityka przyczyniła się do ich nieszczęścia. – Nadal nie mamy państwa prawa. Gdyby prawo naprawdę się liczyło, czy doszłoby do tego? – pyta pan Liu.
Gazeta Polska

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Chińskie więzienia: tortury i interes

Tajwańskie maszyny trafiały do Rosji

Mieszanka chińskiego autorytaryzmu i zachodniego wokeizmu